Moja cioteczna babcia, Zofia, która przeżyła obóz w Ravensbruck i cudem ocalała tuż przed rozstrzelaniem, potrafiła jak mało kto cieszyć się z drobnych rzeczy. Z tego, że ma w kranie bieżącą wodę - przed wojną nosiło się ze studni. Z tego, że może uszyć sobie sukienkę, a nawet dwie. Że ma buty. Ma co jeść. Że jeżdżą tramwaje, świeci słońce. Że żyje, po prostu. Nigdy wiele nie miała, ale też nie oczekiwała, nie zabiegała. Nie skarżyła się, przeciwnie, pełna entuzjazmu działała, zawsze zaangażowana w sprawy społeczne, dla innych, chwili nie usiedziała na miejscu. Gdy już była na emeryturze zaczęła uczyć się angielskiego, zapisała się na kurs fotografii (choć szczerze mówiąc niewiele ten kurs wniósł w ciociny warsztat, ale jej entuzjazmu nie zgasił), uczęszczała na zajęcia Uniwersytetu Trzeciego Wieku, spisywała wspomnienia. Niewielu mogło dorównać jej energią. Uśmiechnięta, radosna, zadowolona - taką ją pamiętam. Doceniała to, co ma, choć patrząc z dzisiejszej perspektywy niewiele miała. Żadnego majątku, nic na własność, przeciętne życia pokolenia, którego młodość naznaczyła wojna i lata powojenne. A i tym skromnym, co miała, chętnie się dzieliła Robiła nietuzinkowe prezenty - obdarowywała bliskich albumami ze zdjęciami i spisanymi w tomy rodzinnymi historiami - dziś nie do przecenienia, bo dzięki Niej znam twarze moich przodków sprzed 70, 50 i 30 lat i ich zapisane skomplikowane losy, radości i smutki codziennego dnia. Zofia wiedziała, jak mało kto, jakie to jest ważne... Ważniejsze od wszystkich materialnych rzeczy, ktorych nie dało odzyskać się po wojnie, od spalonych domów, zabranych ziem, pienieędzy, które mogą stracić na wartości z dnia na dzień... Nie wiem, czy była szczęśliwa, nigdy o to nie pytałam, bo jaką miarą mierzyć szczęście kogoś, kto doświadczył tylu nieszczęść, kto byłświadkiem wielu śmierci cudem uniknąwszy kilkakrotnie własnej... Mam wrażenie, ze niegdyś miarą spełnionego życia była zwykła przyzwoitość, dobre życie - które zapewniało zdrowie, stała praca, rodzina... Dziś "obowiązkiem" każdego ma być życie szczęśliwe. Nie jesteś szczęśliwa? Oj, to coś z Tobą/Twoim życiem nie tak... Ale jak to szczeście mierzyć, jaką miarą? Wielką "prawdziwą" miłością? Karierą? Majątkiem? Powodzeniem wśród znajomych? A może do szczęścia wystarcza miłość "zwyczajna", świadomość, że jest się dość zdrowym, kocha się w sam raz, a nie szaleńczo, a praca, choć niewymarzona, pozwala zapłacić bieżące rachunki i zaplanować wakacje? Jeśli przy tym potrafimy docenić wartość zwykłych i prostych rzeczy, łatwo jest być szczęśliwym. Żyję w kraju bez wojny, bez religijnych czy politycznych prześladowań. Mogę pracować albo studiować. Tańczyć. spacerować w deszczu. Zadzwonić do Cioci Ali (bo do Mamy, Babci i Zofii już nie... nie mogę, już ich ze mną nie ma...). Mam co jeść, mam dach nad głową i ciepłą kołdrę - wielu śpiących na kartonach, ławkach w parku, w sieniach kościołów tylko może o takim luksusie zaledwie pomarzyć... I to wcale nie w dalekich biednych krajach, ale bogatej Europie... Dlatego każdego wieczoru, gdy kładę się spać wyrażam swoją wdzięczność - Losowi, Bogu, Opatrzności, nazwij jak chcesz - za co najmniej pięć dobrych rzeczy, które mnie dziś spotkały: za pyszny obiad, za spacer z przyjaciółką, telefon do Brata, za słońce, za książkę, za psa na kolanach. A ty? Za co jesteś dziś wdzięczna/wdzięczny? :) Renata Mazurowska