Niby wiem czym są iluzje, wiem jak działa zakochanie… a jednak gdy oglądam „Miasto Aniołów”, wierzę Meg Ryan, wierze Nicolasowi Cage, wierzę w anioły i w taką miłość, dla której one spadają z nieba…
Jak to możliwe…?
Może każdy z nas, także ja, chce jakiegoś rodzaju odrealnienia, które mogłoby nam pozwolić poczuć niezwykłość naszego istnienia…? Przynajmniej potencjalną. Poczuć wszystkie zmysły bardzo dokładnie – być tymi zmysłami. Smakować pomarańcze i gruszki naprawdę, oddychać głęboko naprawdę, czuć ciepło promieni słońca na twarzy, cieszyć się jazdą na rowerze, przemoknąć w deszczu lub zatopić na chwilę w morskiej fali, by znów wypłynąć i w końcu… najprawdziwiej zapłakać… aż do zatracenia, by tchu zabrakło.
Kocham ten film. I mimo, że jestem już „starą babą” (i psychoterapeutką) to za każdym razem w to wszystko wierzę… Przez godzinę, może dwie – ale to wystarczy by się na jakiś czas nakarmić. I przypomnieć o najważniejszych rzeczach.